To wcale nie jest tak, że mnie tam nie miało być. Chęć podjęcia wyzwania jakim był Rajd do Rzymu urodziła się błyskawicznie. Mówiłem sobie: „Tak, chcę tam być, chcę podjąć wyzwanie, chcę tam pojechać, dasz radę-rower to Twoja pasja”. Jednak decyzja udziału w rajdzie była dla mnie szczególnie trudna nie tyle ze względu na obawy związane z brakiem formy, ale to jaki dodatkowy trud musiałem podnieść w wyniku jej podjęcia w związku z wakacyjnymi miesiącami (nie wnikając w szczegóły). Przechodząc do samego błogosławionego czasu Rajdu, który da się opisać tylko częściowo słowami(myślę, że skrupulatne i rzetelne relacje x. Artura z naszej pielgrzymki były wyczerpujące w tej kwestii). Ogromna część Rajdu to wspomnienia wyryte w sercach każdego z nas na całe życie. Oczywiście nie da się mówić o wyprawie do Rzymu w takich kategoriach jak mówimy o plażowaniu w Grecji, shoppingu w Paryżu, czy o jachtach na Chorwacji. Trudno bowiem opisywać zdarzenia rajdowe w perspektywie domowej. No bo komu kto nie był nigdy na rajdzie zmieści się w głowie, że zakwasy to nie największy problem? Że oprócz kręcenia codziennie ponad 120 km można uczestniczyć w Mszy, odmówić cały różaniec i mieć jeszcze siły na granie w piłkę? Że są takie temperatury, w których bidon topi się i zamiast wody gazowanej pije się wodę plastikową? Że deszcz nie zawsze jest zły? To wszystko jest skarbem jaki przywiozłem z Rzymu, bądź bardziej obwiozłem podczas drogi do Watykanu. Warto wspomnieć, że wciąż mam problem z ogarnięciem wyczynu jaki dokonaliśmy. Dotarcie rowerem na Plac św. Piotra wciąż nie dotarło w pełni do mojej świadomości. W dodatku sytuacje spotęgował fakt iż 1800km, ponad dwutygodniowego zmagania, pokonaliśmy w drodze powrotnej samolotem w 1,5h! Myślę, że tamten czas trudu i wysiłku to nie tylko pielgrzymowanie w konkretnych intencjach, lecz również możliwość poznania siebie oraz odkrywania woli i potęgi Boga poprzez specyficzne sytuacje rajdu rowerowego.
Marcin