Nic nie zwiastowało przełomu. Poranek rozpoczął się jak każdy inny.
Brutalna pobudka o godz. 5:30, Eucharystia, po której szefowie kuchni uraczyli nas bajeczną jajecznicą. Solidne śniadanie, konsumowane było z myślą o nadchodzących górskich premiach. Forma się zgadzała, nastawienie jeszcze bardziej. Z przytupem ruszyliśmy w stronę Merano, gotowi na 50km wspinaczki, wkroczyliśmy w takie tempo, że weszliśmy w nadświetlną prędkość i odległość zredukowała się do 35km. Ku ogólnej dezorientacji zakończyliśmy dzisiejszy etap przed drugim śniadaniem. Po najdłuższym etapie z 2016 roku (283 km), przyszedł czas na najkrótszy i jedyny przejechany non pausa – tak się pisze historię! Nawet pogoda nam sprzyjała, która dała nam odetchnąć po wczorajszych palestyńskich warunkach. Po przyjeździe opatentowaliśmy mycie się bez prysznica i oddaliśmy się degustacji tutejszego cappuccino i innych południowo-tyrolskich rarytasów. Z przerwą na bombową fasolkę po bretońsku, pałaszowaną w miejscu naszego zakwaterowania, przyszedł czas na zwiedzanie urokliwego Merano, które porwało nas w całości. Jednak nasze harce odbywaliśmy z głową, gdyż każdy pamięta o regeneracji przed czwartkową przełęczą. Nawet dwiema. Amen.
Sajmon, Groszek i Olgier
A tak jechaliśmy parę dni temu przy jeziorze Garda 😉